Poprawiłem
sakwę zawieszoną przez bark, aby znajdujące się w niej książki
przypadkiem nie wypadły, bądź nie potargały się. Odkąd
biblioteka Madriu stanęła przede mną otworem chodziłem tam
zawsze, gdy miałem czas. Praca alchemika jest na tyle przyjemna, że
mogę wedle własnej woli dopasować sobie godziny pracy. W
rzeczywistości zawsze powinienem coś robić: czy to zbierać
rośliny; czy może dowiedzieć się czegoś o nowych pierwiastkach.
Zawsze jednak nie miałem ściśle określonego zadania (chyba, że
tego ode mnie zażądano), jak na przykład myśliwi, którzy musieli
na dany czas przynieść określoną ilość zdobyczy.
Kroczyłem
ścieżką. Okrężną drogą wracałem do mojego drzewa (dla
ciekawskich – znalazłem tutaj wspaniały, pusty w środku pień,
który urządziłem według swojego gustu, ale teraz to chyba nie
jest już ważne). Ziemia zadrżała, a niebo przeszyło coś jakby
czerwona strzała, ciągnąca za sobą dym. Dziwny pisk rozproszył
się wokoło. Czy był naprawdę aż tak głośny, czy może to tylko
moje nadwrażliwe uszy? Nie zmienia to jednak faktu, że wszystko co
zaplanowałem sobie na dzisiejszy dzień teraz przestało się
liczyć. Wewnętrzny głos kazał mi gnać w stronę centrum. Nie
zawahałem się ani chwili. Łapy same się rzuciły.
Wbiegając
po gładkich, zawsze emanujących dziwną aurą schodach zrozumiałem,
że nie tylko ja postanowiłem tu przybyć. Większość watahy
również tu podążała. Wbiegłem przez zwisające liście do
olbrzymiej jaskini. Pod me łapy dotarła stróżka krwi. Byłem
jednym z pierwszych, którzy się tutaj znaleźli.
-
Co tu się dzieje? - do groty właśnie wbiegła Yuki. Przyrzekłbym,
że jej pawi ogon się najeżył. Zbliżyła się do zakrwawionego
ciała naszej alfy. Kiedy ta próbowała wydobyć z Aimer choć
cząstkę życia wokół zaczęło przypływać gapiów.
-
Wyjdźcie stąd! Natychmiast! - rzuciłem szorstko w ich stronę.
Akfinaich wykorzystał swój urok i pomógł mi się ich pozbyć.
Tak, ale po co i ja tu zostałem? Na co mogę się im przydać?
-
Nie przestawaj! - usłyszałem za plecami. Odwróciłem się
zainteresowany. To Venus rzuciła te słowa w stronę medyka. Yuki
jednak siedziała ze spuszczoną głową.
-
Venus, reanimacja nic nie da. Ona nie żyje – ponury ton głosu
wypłynął z jej pyska. Wszyscy zamarli.
-
Musimy się zastanowić co dalej – w końcu ktoś odważył się to
powiedzieć. Jeśli dobrze pamiętam imię, był to Kendriu.
-
Po pierwsze musimy powiedzieć innym co się stało – postanowiłem
zabrać głos.
-
Znasz się nad tym? Od kiedy?
-
Całe życie byłem głównym doradcą alf. Musiałem nauczyć się
przemawiać do wilków – rzuciłem.
Wilki
zebrały się w małą, szybką naradę. Czułem, że ci, których
zdążyliśmy wyprosić się niecierpliwią, nie czekając więc na
ich zgodę wyszedłem przed zebranych.
W
mojej głowie na moment zapanował chaos. Czy umysł płatał mi
figle, czy coś takiego już kiedyś mi się przytrafiło? Co
właściwie stało się z alfą? Powinienem był to przemyśleć i
dać im pełną odpowiedź. To jednak nie jest sytuacja, w której ma
się na to czas.
-
Słuchajcie wszyscy! - stanąłem nad nimi, aby mogli mnie zobaczyć
i usłyszeć – Aimer została zraniona. Ona… Znajduje się w
ciężkim stanie, walcząc o życie. W obecnej sytuacji wszyscy
jesteście proszeni o zachowanie spokoju – usłyszałem kilka
niepewnych szeptów – Po zapadnięciu zmierzchu nie wychodźcie ze
swoich leży. Możliwe, że będziecie mogli nam jeszcze dzisiaj
pomóc. Nie martwcie się, sprawa się jakoś rozwiąże! Postaramy
się o to! - ktoś chwycił mój ogon i wciągnął mnie do środka.
-
Dlaczego im to powiedziałeś? - jeden z basiorów przemówił
teatralnym szeptem. - Aimer zmarła.
-
Musimy próbować. Poza tym, ich panika to ostatnie czego
potrzebujemy. Czy możecie mi już zaufać i mnie wysłuchać do
cholery? - zwróciłem się do nich. W końcu pokiwali głową. Każdy
z nas tak naprawdę wiedział, że to nie czas na kłótnie. - Mój
plan jest z zasady prosty. Kto z was widział czerwoną strzałę na
niebie?
Zgłosił
się Kendriu i kilkoro innych wilków.
-
Musimy dowiedzieć się co to było. Proszę wyruszcie za tym, jeśli
potrzebujecie, zabierzcie jeszcze kogoś.
Kiwnął
głową i spojrzał się po innych. Małomówny typ i jego drużyna
wyruszyli.
-
Potrzebuję cię tutaj, Akfinaich – rzuciłem.
-
Co będzie nam potrzebne? - podszedł do mnie lecz zanim zdążyłem
odpowiedzieć zbliżyła się do nas jedna z wader.
-
Dlaczego zaczynasz nami tak rządzić? Myślisz, że jesteś nowym
alfą czy co?
-
Aliendelea, to doprawdy nie czas na twoje upierdliwości. Jeśli
czegoś nie zrobimy możemy doprowadzić nawet do dyktatury, a tego
pragniemy uniknąć. Najchętniej też załatwiłbym to w grupie,
demokratycznie, ale nie mamy czasu. Może jeszcze nie jest za późno.
-
Na co? - dopytała biała wadera z ciemną grzywką.
-
Aimer zmarła niedawno, istnieje szansa, że jeszcze nie przeszła na
drugą stronę. Dopóki istnieje szansa musimy spróbować ją
odzyskać! - powiedziałem.
-
Chcesz przywrócić ją do życia? - spytał basior.
-
Coś w tym stylu. Dlatego będziesz mi potrzebny. Ale po kolei.
Aliendelea, przyniesiesz mi te składniki – wyrwałem kartkę z
księgi i napisałem na niej kilka potrzebnych rzeczy. Po kolejnym
upomnieniu alchemiczka posłusznie pognała po przedmioty. Venus i
Yuki zajęły się ciałem. Zacząłem tłumaczyć basiorowi co
będziemy musieli zrobić.
-
To skrajnie nieodpowiedzialne. Ale podoba mi się. Jedynie
niespodziewane efekty mogą zepsuć nasze starania.
-
Jeśli się nie uda, to oznaczać będzie, że tak miało być –
kiwnąłem do niego głową.
Znajoma
z branży wpadła do groty z torbą pełną potrzebnych mi rzeczy.
Basior zrobił dokładnie to co mu powiedziałem.
Ja
skupiłem się tymczasem na kształtowaniu formy, kolejnej ważnej
rzeczy w całym tym przedstawieniu. Również nie czułem się
pewnie. Kiedyś ktoś opowiedział mi o tym sposobie, więc dlaczego
i my mielibyśmy go nie wykorzystać?
Ciało
alfy zostało ułożone w okręgu usypanego ze sproszkowanych kości
dzikich kotów. Posypaliśmy ją popiołem i grudkami gliny, kładąc
na niej świeżo zakwitnięte kwiaty. W kręgu obok ułożona została
forma, nad którą pracowałem. Alchemiczka rozsypała w górę pył
z rozgwiazd, a ja z drugim samcem zaczęliśmy recytować zaklęcie.
Śakti
kēhī, jāncha paisā ṭaṅkaśālā. Jēla gambhīra tārā,
yātrā-pāra! Phirtī… Aimer.
Był
to ciąg tych samych słów, jakby powtarzanych w nieskończoność.
Zdawało mi się, że dookoła nas zaczyna robić się coraz
ciemniej. To moje zwidy czy Akfinaich też to odczuwa?
Śakti
kēhī, jāncha paisā ṭaṅkaśālā. Jēla gambhīra tārā,
yātrā-pāra! Phirtī… Aimer.
Ryk
dzikiej bestii rozległ się po jaskini, a zęby śmierci zdawały
się chcieć każdego, kto tylko był w zasięgu.
Phirtī.
~*~
Od
feralnego wydarzenia minął miesiąc. Nie udało nam się znaleźć
sprawcy tego zamieszania. Czerwony dym był naszą jedyną poszlaką,
która nie za wiele nam powiedziała. Poświęciliśmy tej sprawie
więc trochę mniej czasu. Wraz z kilkoma wilkami zająłem się
watahą. Tak jak wcześniej powiedziałem Aliendeleai – nie chcemy
tu dyktatury. Zachowywaliśmy się niczym odpowiedzialny kongres,
pomagający będącemu u władzy. No właśnie, władza. Ktoś ją
obejmie, tego już jesteśmy pewni.
-
Nie ciekawiło cię co mogłoby się stać, gdybyś zaczął zgarniać
hierarchię dla siebie? Nie myślałeś długo żeby rzucić się w
tłum – napomknął Akfinaich, gdy szliśmy do jednego z legowisk w
centrum drzewa.
-
Korci, aby przejąć wszystko dla siebie, ale nie poświęcałbym
tyle naszej energii w nową formę. Bycie alfą to duży obowiązek.
Cieszę się, że możemy razem w dniu dzisiejszym zarządzać
watahą. Poznanie zdania innych jest…
-
Pomocne? - spojrzał na mnie.
-
Dokładnie. Huh, czas odwiedzić naszą ulubienicę – mikroskopijny
uśmiech zawitał na moim pysku. Na legowisku leżała zwinięta
kulka. Odwróciła się, gdy tylko nas usłyszała i wstała.
-
No i jak Aimer, gotowa na lekcje?
Och,
jak dziwne to się może wydawać. Zwrócić komuś życie. Tymczasem
jest to możliwe. Wystarczą staranie i odpowiednie osoby. Tak oto w
swojej nowej -jeszcze szczenięcej- formie stała przed nami młoda
wadera. Za kwartał powinna już być na tyle silna, aby wrócić do
obowiązków. Do tego czasu ma nas, służących jej pomocą.